... Gdy kawaler ukończył 24 lata i odbył służbę wojskową, szukano mu dziewuchy do żeniaczki między znajomymi, spotykanymi na weselach, jarmarkach, odpustach i innych uroczystościach. Gdy upatrzono taką, która odpowiadała pozycji społecznej i gospodarczej kawalera i jego rodziny, do jej rodziny posyłano swatów. Do takiej misji wybierano osoby wymowne i mające w okolicy pewne poważanie. Swat nie szedł z próżnymi rękami, lecz z flaszką wina lub wódki.
Obraz znajduje się w zbiorach Muzeum Ziemi Limanowskiej
Przyszedłszy do rodziców wybranej, pozdrawiał ich, oznajmiał cel swego przybycia o prosił o kieliszek lub szklankę zależnie od tego, jaki trunek przyniósł. Zaproszeni do poczęstunku nie ograniczali się oczywiście do wypicia przyniesionego przez gościa trunku, przed czym się dworsko wymawiali, niby to ganiąc rozrzutność swata /”po co takie kosta robić, siejby się bez tego obeszło”/, ale sami wysilali się, żeby przygotować i postawić godną zakąskę, by odstawić się po gospodarsku i wypaść nie na dziadów, ale honorowo. Pierwszy kieliszek pił swat na zdrowie ojca dziewczyny o nalewał następny w jego ręce, a kolejno w ręce wszystkich dorosłych członków rodziny. W rozmowie swat, spełniając swoją misję, wychwalał zalety reprezentowanego przez siebie kawalera, usiłując przedstawić go w jak najlepszym świetle: że jest pracowity, uczciwy, nie pijak i przy tym omawiał jego stan majątkowy. Również rodzice dziewczyny wychwalali jej pracowitość, znajomość wszelkich robót gospodarskich, że umie upiec chleb, ugotować, itp. Gdy obie strony się porozumiały i rodzice dziewczyny oraz ona sama wyrazili swą zgodę, zapraszano swata, aby przyszedł w najbliższy czwartek z kawalerem i rodzicami.
W umówiony dzień zjawiał się znów swat ze starającymi się o rękę dziewczyny i jego rodzicami, przynosząc wódkę, wino lub ćwiartówkę piwa. Zadanie swata nie był łatwe, on bowiem stawiał rodzicom dziewczyny warunki, chcąc jak najwięcej dla swego kawalera uzyskać na posag i wyprawę. Była to tak zwana „smowa”, czyli zmówiny. W dawniejszych czasach rodzice dziewczyny nie żądali zapisów od rodziców kawalera, natomiast ojcowie młodzieńca żądali sutego posagu od rodziny panny młodej. Odbywały się nieraz istne targi, jakby gdzieś na jarmarku. Nieraz takie targi ciągnęły się parę godzin, bo każda stron starała się wyciągnąć jak największe korzyści. Tu więc w grę wchodziła nie miłość tylko sprawy majątkowe. Chodziło o to, jaki duży worek pieniędzy dadzą rodzice dziewuchy do rąk rodziców kawalera. Rodzice, mający córkę na wydaniu, nie pytali się córki, czy ma do chłopaka miłość. Gdy im się kawaler podobał to sami decydowali o wyborze bez względu na to, czy jej się podobało, czy nie. Gdyby się nie chciała zgodzić na wybranego dla niej chłopaka, wówczas groziła jej kara chłosty ze strony ojca i odmowa posagu za nieposłuszeństwo wobec rodziców, a w tamtych czasach było to równoznaczne ze skazaniem na staropanieństwo i na wegetowanie przy rodzinie w charakterze ciotki – komornicy. Podlegała więc dziewczyna autorytetowi rodziców, wzmocnionemu bezwzględną presją społeczno-ekonomiczną. Wtedy nie było innej rady, tylko musiała się zdecydować wyjść za mąż za kandydata wybranego przez rodziców. Nie wyglądało to znów tak strasznie i rozpaczliwie, jakby to sobie dziś ktoś wyobrażał. Przecież rodzice nie dybali na zgubę swojego dziecka, lecz w oparciu o swoje doświadczenie życiowe starali się zapewnić mu lepszą przyszłość. Życie dowiodło, że małżeństwa kojarzone przez rodziców były zazwyczaj dobierane trafnie i przeżywały zgodnie od ślubu do grobowej deski. Zdarzało się jednak, niestety, zwłaszcza w późniejszych czasach, kiedy obyczaje zaczęły się rozluźniać, że takie pod przymusem rodzicielskim skojarzone małżeństwa bywały kłótliwe, a nawet trafiały się wypadki wykorzystania przymusu do unieważnienia małżeństwa.
W najbliższą sobotę po takiej „smowie” młodzi w towarzystwie dwóch świadków udawali się do księdza proboszcza dać na zapowiedzi, a w następną sobotę szli „na pacierze”, to jest na egzamin przedślubny. Wiele razy młodzi nie byli przygotowani, to wtedy gęś przyniesiona na plebanię lub głowa cukru ułatwiały sytuację i egzamin przechodził gładko.
Od dnia zapowiedzi zaczynało się przygotowanie do uroczystości weselnych. Wszelkie umowy zawarte na zmówinach uzyskiwały sankcję prawną bez względu na to, czy były u notariusza spisane, czy nie i były sumiennie przestrzegane. Rodzice dawali swej córce jako wyprawę: skrzynię malowaną na ubrania, krowę, 4 sznurki korali, pierzynę poduszki, łóżko i sprawiali weselę. Wówczas taka krowa kosztowała 5-70 reńskich, skrzynia malowana z czerwonymi kwiatami 6-8 reńskich, 4 sznury korali 50 reńskich, pierzyna wraz z poduszką i łóżkiem 35-40 reńskich. Posagi w gotówce były niezbyt wielkie, najwyżej do 800 reńskich, jeśliby się znalazła dziewucha, która miałaby 1000 reńskich, to słynęła na całą okolicę i do takiej dziewuchy szli kawalerowie masowo, nie dla jej urody, tylko dla tych 1000 reńskich, które miała otrzymać od rodziców na wiano. Gospodarstwa nie były jeszcze tak rozdrobnione, niektóre miały po 60 morgów. Cesarz Józef II w patencie o sukcesjach poddanych zabronił dzielenia gospodarstw chłopskich. Najstarszy syn miał dziedziczyć całą gospodarkę, a reszta rodzeństwa miała otrzymywać spłat, uczyć się rzemiosła czy innych zawodów. W czasach autonomii Galicji przestano tę zasadę respektować, gdyż powodowała zbyt duże rozwarstwienie klasowe ludności, stwarzając z jednych kmieci a z drugich komorników.
Od pierwszej zapowiedzi rozpoczynały się przygotowania do godów weselnych. Zapraszali rodzice panny młodej i pana młodego oraz państwo młodzi swoich krewnych, sąsiadów, bliskich i znajomych na wesele na drużbów, starostów i starościne. Rodzice młodych zakrzątali się koło tego, by na wesele zapewnić dobrą aprowizację, a na co nie pozwalały zasoby własnego gospodarstwa, to kupowano w sklepie, czy na jarmarku. Zaproszeni na gody weselne też nie pozostawali w tyle. Każdy coś na wesele przyniósł: ser, masło, cukier, kawę, ryż, jagły, bo mówili, że za to, co się na weselu zje, to się powinno także coś dać. Wielu, aby się wmówić na wesele, przynosiło pannie młodej dość obfite dary. Takie wesele było huczne, wesołe. Żartowano z siebie, ale nikt się nie obrażał. Mówiąc prawdę, to chłopi w tych czasach byli bardzo konserwatywni, nie chcieli się z byle kim łączyć, toteż rodzice, wydając córki za mąż, starali się, aby ich przyszły zięć dorównywał im majątkiem. Bogaci na wesela zapraszali bogatych gazdów, bo powiadali, że szkoda się z plewami mieszać. Muzykanci starali się wkupić na wesele bogatych gazdów, usiłowali pozyskać ich darami, aby mogli grać na weselu, bo liczyli na to, że bogaci kmiecie będą na weselu suto sypać z basów.
Przy zapraszaniu zapowiadano, ile dni trwać będzie wesele,: co najmniej dwa dni. Gdyby zapraszający zapowiadali, że wesele trwać będzie jeden dzień, to odpowiadano, że na jeden dzień nie warto się nawet zbierać. Takie jednodniowe wesela były u biedniejszych chłopów, ale może lepsze jak u bogaczy.
W poniedziałek wieczór zbierano się u pana młodego, jak to mówili na „schadzkę”, na tzw. „obigrawkę”. Najpierw przybywali drużbowie, bo każdy musiał iść po swoją druhnę i po starostów. Zabawiwszy się u pana młodego, szli drużbowie po swoje druhny, niosąc ze sobą piwo w dzbankach glinianych. Przybywszy do domu druhny, po przywitaniu drużba prosił, by mu podano szklankę. Po otrzymaniu naczynia nalewał piwo i stawiał przed ojcem druhny. Gospodarze naturalnie byli przygotowani na przyjęcie drużby i podawali chleb, masło kiełbasę i wódkę. Druhna zaś przypinała swemu drużbie do lewego boku bukiet z mirtu i białej wstążki i takiż bukiet do kapelusza. Do kieszeni wkładała mu pieniądze i 100 papierosów, owinięte w chusteczkę, a jeśli mu nie dał pieniędzy, to wręczała mu całą kiełbasę. Drużba po tym wszystkim prosił rodziców druhny, aby wybrali się na wesele. Na to też byli przygotowani i wraz z druhną wychodzili, a starościna wręczała drużbie 1-2 koron, zależnie od hojności starostów. Za to drużba miał na weselu druhnę i starościnę wytańcować i drugie tyle przetańcować. Zdarzało się nieraz, ze drużba natrafiał na starostów hardych, którzy, gdy ich prosił, aby się na gody weselne zbierali, odpowiadali, że na żadne wesele nie pójdą, bo ich nikt nie prosił. Ale rodzice pana młodego czy panny młodej znali takie chimery starostów, więc posyłali po nich drużbów morowych, którzy już kilka wesel odbyli, bo nowicjusz mógłby takiego starosty na wesele nie sprowadzić. Lecz doświadczony drużba brał się na sposób. Leżącemu na łóżku staroście przynosił wodę na miednicy do łóżka, umył starostę i obtarł go. Następnie przynosił mu koszulę, spodnie, kamizelkę i bluzę a nawet buty wyczyścił i postawił koło łóżka. Wówczas dopiero ten hardy starosta wstawał i ubierał się. Był z tego zadowolony i dziękował rodzicom Państwa młodych, że go poważają, że przysłali po niego drużbę morowego, nie jakąś ofermę. Po przybyciu do domu państwa młodych zapraszano ich do stołu, gdzie czekała na nich przekąska: kołacz lub babka z kawą, a na poczęstunek wódka i piwo.
Drużbowie przychodzą do pana młodego z muzyką i śpiewają za oknem:
(Mel. 1)
Jedziemy, jedziemy do pana młodego
zeby mu usłużyć na weselu jego.
Pan młody niek wstanie na nase śpiewanie
muzyce do basów do na przywitanie.
Idą tu drużbowie, nie zodno hołota,
a ty panie młody, otwiyroj nom wrota.
Chocioz w ciąmnyj nocy do ciebie idźmy,
przyjmijże nos wódkąm, służyć ci bedęmy
Puk, pukw okieneczko, puś-ze noc matecko,
puś-ze nos do domu ku panu młodemu.
Pan młody wychodzi i wprowadza drużbów do izby, częstuje trunkiem i przekąską, daje drużbie dzbanek z piwem. Gdy się już wszyscy zejdą, wyruszają do panny młodej. Przy wyjściu jeden z drużbów śpiewa w imieniu pana młodego:
(Mel. 1)
O moja mamusiu, moja mamo droga,
Pódę do dziewczyny, bo mi się podoba
Drużbowie i goście weselni śpiewają:
(Mel. 1)
Starosta staroście zastąpiuł na moście,
A wy starościne piyknie Boga proście.
Kumosia kumosi gorzołeckę nosi,
Kumosia nie kce pić, gniywo sie o cosi.
Idęmy, idęmy, drózecki nie wiymy.
ale ludzie wiedza, to nom opowiedzą